[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Louis Auchincloss

DRUGA SZANSA

Opowiadania dwóch pokoleń

 

Czarny Shylock

Francis Dows nie zgadzał się z ogólnie w naszym stu­leciu przyjętą zasadą, że moralnym obowiązkiem nau­czyciela jest lubić swoich uczniów. Sympatia nie bywa konieczna, gdy tresuje się tygrysy, foki czy nawet psy, więc czemuż by miała umilać wykładanie literatury angielskiej zwierzakom stanowiącym klasę ósmą w szkole pod wezwaniem Świętego Krzysztofa? Oczy­wiście Francis Dows musiał jednak zachowywać ostroż­ność, żeby rodzice czy bodaj sami uczniowie nie przy­łapali go na zbyt wyraźnym okazywaniu antypatii. Aż stało się to grą towarzyską pewnego rodzaju, i to taką, która tych chłopców zdecydowanie bawiła. Zawsze do­kazywali i wrzeszczeli, ile tylko mogli, próbując wy­ciągnąć pana Dowsa na otwarte pole.

Chłopcy w szkole pod wezwaniem Świętego Krzysz­tofa promieniowali ową szczególną pewnością siebie, jaka charakteryzuje zamożne mieszczaństwo Manha­ttanu, dumnie idące z duchem czasu. „Znali się” na wszystkim: od ekologii aż do wyrzutni pocisków anty- balistycznych, mieli swoje pojęcia o integracji, o urba­nizacji i o światowym rozbrojeniu i byli modnie libe­ralni. Czasami Francis czuł się tak, jakby w odpowie­dzi na jego pytania trzydzieści piskliwych głosów recy­towało chórem artykuł wstępny z „New York Times”. Srodowis/ko to poznał aż za dobrze, reprezentowane

przez rodzinę jego byłej żony. I co więcej, wśród tych uczniów był jego własny syn, który pomimo wręcz paskudnych stopni doszedł do ósmej klasy — oczywiś­cie dlatego, że miał dziadka ze strony matki na stano­wisku prezesa zarządu pod wezwaniem Świętego Krzy­sztofa, a nie dlatego, że ojciec, biedny pedagog, nauczał w tejże szkole.

Stojąc przy drzwiach klasy w pewien poranek listo­padowy pod koniec pięciominutowej przerwy między lekcjami, Francis przybrał godną postawę i wysoki, chudy, w tweedowej marynarce, nieruchomy jak bo­cian przy gnieździe udawał, że nie słyszy hałasów na korytarzu. Chłopcy wbiegali obok niego do klasy, krzy­czeli, gwizdali, śmieli się. A on ignorował nawet ich głośne: „Dzień dobry, panie profesorze”. Podobnie wy­sokie jakieś ptaszysko z zoo mogłoby ignorować gro­madę wrzaskliwych gapiów za prętami klatki. Jego obo­jętność jednak nie budziła urazy, nawet zyskał sobie ponure uznanie starszych chłopców jako „typ sar­kastyczny” i sam fakt, że pan Dows raczył któregoś z nich zauważyć, dawał owemu wyróżnionemu ponie­kąd pozycję. Na byle ciołka przecież nie marnowałby swojego sarkazmu.

Zabrzmiał drugi dzwonek i Francis już chciał się odwrócić, żeby wejść do klasy, gdy zobaczył patrzące­go w górę ze schodów, najwidoczniej czekającego, aż on zniknie, pana Toirikinsa, dyrektora szkoły, oraz bar­dziej czerwone poniżej ryżosiwych włosów i powyżej niebieskiego kołnierzyka oblicze swego byłego teścia, Leo Wrighta. Dyrektor tego dnia, jak co miesiąc opro­wadzając prezesa zarządu po klasach, wyraźnie miał nadzieję, że nie dopuści do jego spotkania ze znienawi­dzonym byłym zięciem. Chichocząc Francis ruszył ku tym dwóm panom.

—              Dzień dobry, dyrektorze. Dzień dobry, panie pre­

zesie. Ufam, że dobrze się pan czuje? Ufam, że pańska małżonka również. Ufam, że wszystkie pana dzieci czują się dobrze.

—              Po prostu doskonale, dziękuję — odburknął pan Wright. — Po prostu doskonale.

—              Zaszczyciłby mnie pan prezes wizytacją na mo­jej lekcji? Myślę, że trochę by się pan rozerwał. Bę­dziemy omawiać „Kupca weneckiego”, sztukę, którą ósma klasa ma odegrać w Boże Narodzenie. Tak bardzo liczyłem na to, że pański wnuk, Daniel, wystąpi w roli Gobbo, ale dyrektor Tomkins, o ile wiem, uważa, że zbyt trudno byłoby chłopcu słuęhać wskazówek reży­serskich rodzonego ojca. Pan się z tym zgadza, panie prezesie?

Pan Wright rzucił dyrektorowi błagalne spojrzenie. Pan Tomkins, człowiek zwykle łagodny i roztargniony, przecież potrafił bezpośrednie ataki odpierać zdumie­wająco energicznie.

—              Raczej nie pora, Dows, poruszać sprawy rodzin­ne — skarcił nauczyciela. — Ani też pan Wright nie przyjechał tu dziś dla rozrywki. Jeśli mi wolno przy­pomnieć panu, uczniowie już czekają.

—              Dziękuję po stokroć, panie dyrektorze. — Jeszcze jednym małym irytującym nawykiem Francisa było zwracanie się do pana Tomkinsa w uroczyście angiel­skim stylu. — Niebawem rozpocznę wykład. Do wi­dzenia, panie Wright. Proszę serdecznie pozdrowić ode mnie małżonkę. I panią Dows z domu Wright.

Uśmiechnął się głupawo, sztucznie, co miało być ostateczną zniewagą, i wszedł do klasy, stwierdzając ku swej radości, że drzwi stały otworem, więc tę krótką rozmówkę mogli słyszeć i chwalić sobie wszyscy chłopcy.

■— Taką miałem nadzieję — oznajmił im — że mój

były teść, czcigodny prezes zarządu Świętego Krzysz­tofa, będzie mógł wstąpić do nas na lekcję, ale cóż... niestety, jest zanadto zajęty. Jego czas to pieniądz. Dziadek waszego kolegi ma wielką sławę, trzeba wam wiedzieć, wsławił się w przemyśle wydawniczym kla­sykami w miękkich okładkach. Udostępnia Szekspira nie myjącym się rzeszom. Biedakom i prostaczkom. Mieszkańcom slumsów i gett. — Tu Francis urwał, jak gdyby pełen admiracji. — W odpowiednim momencie niewątpliwie on wprowadzi Szekspira na księżyc!

Skierował uśmiech do swego syna, Daniela, siedzące­go w ostatnim rzędzie' ławek, ale chłopiec nie odpowie­dział uśmiechem. To bynajmniej nie oznaczało urazy. Po prostu Daniel nie szafował przejawami uczuć. Skąd­inąd jednak wyglądało na to, że akceptuje układ, na mocy którego, odwrotnie niż każdy z jego kolegów, musi widywać się ze swoim ojcem nie w domu, tylko w szkole. Był to grubas o twarzy jak księżyc w pełni i małych nieufnych oczkach. Uczniem był okropnym, bo uczyć mu się nie chciało. Ciętością dowcipkowania jednak górował nad czyniącymi w nauce większe po­stępy rówieśnikami i dawał poznać po sobie, że ma zapasy nie wykorzystanej inteligencji. Lubił wałęsać się po rogach ulic, po wesołym miasteczku, przesiady­wać w sodowiamiach i imponować innym chłopcom uświadomieniem seksualnym. Dorosłych tak samo jak szkoły właściwie nie lubił i nawet gardził nimi. Mogło się wydawać, że on po prostu czeka na możliwość uwol­nienia się i od szkoły, i od dorosłych, jaką w każdym razie przecież otworzy przed nim czas.

Francis wyciągnął z kieszonki kamizelki zegarek i trzymając przy pępku tę dużą cebulę sprawdził, która jest godzina.

—              Poproszę, żebyście napisali krótkie wypracowa­

nie. Temat: Czy Jessika kradnąc ojcu dukaty, kiedy miała uciec z Lorenzem, była moralnie usprawiedli­wiona? Dziesięć minut.

Puścił mimo uszu jęki, jakie zawsze wywoływało oznajmienie o klasówce, i usiadł, kiedy chłopcy pochy­lili się nad swoimi blokami. Musiał mieć chwilę dla siebie, żeby porozkoszować się scenką na korytarzu. Od sześciu lat, czyli od dnia, w którym Arabella poleciała do Juarez, żeby przeprowadzić z nim rozwód, naj­większym zadowoleniem napawało go to, że nie zrezy­gnował z posady w szkole pod wezwaniem Świętego Krzysztofa. Szepnięto mu poufnie, że jeśli ustąpi z tej posady, otrzymanej przecież za protekcją teścia, pan Wright zapewni mu jakieś stanowisko wyższe i lepiej płatne w szkole Buckley albo pod wezwaniem Świę­tego Bernarda. Ale on kategorycznie oświadczył, że szkoła pod wezwaniem Świętego Krzysztofa odpowia­da mu całkowicie i że chce widywać się ze swoim sy­nem Dannym nie tylko w czasie krótkich i jałowych jego odwiedzin co sobota po południu,, zgodnie z po­rozumieniem rozwodowym sporządzonym przez ko- , sztownego radcę prawnego Wrightów, ale również i w dni powszednie. Och, tu ich zagiął! W żadnym razie nie mogliby biednego Daniela przenieść gdzie in­dziej ze szkoły, w której jego złe stopnie przysłania życzliwość jego dziadka, i w żadnym razie nie mogliby się pozbyć nieszczęsnego ojca Daniela nie ściągając na siebie posądzenia o jak najbardziej niską nienawiść.

—1 Proszę oddawać klasówki — powiedział Francis uczniom, gdy dziesię? minut upłynęło. — I przystępu­jemy do omawiania tematu dzisiejszej lekcji. Jessikę na razie zostawimy, dopóki nie przeczytam, co macie

o              niej do powiedzenia. Ja osobiście uważam, że to była dziwka. — Umilkł, chłopcy chichotali. — Widzę — rzekł po chwili — potwierdzenie na twarzach niektó-

rych | was. Ale, jak większość chyba powinna już wie­dzieć, ja nie podwyższam stopni za sam fakt, że przy­padkiem (jeżeli to jest przypadek) zgadzacie się z moim zdaniem.

Chichoty ustały. Podjął swój temat.

—              Nie wiemy, jaką postać przybierał Shylock na scenie w czasach Szekspira, ale w porównaniu z „Ży­dem z Malty” Marlowa, wydaje się prawdopodobne, że był on ucieleśnieniem najczarniejszego łotra. Z pew­nością ta interpretacja przeważała przez następne dwa stulecia. Dopiero w wieku dziewiętnastym wielcy aktorzy, jak na przykład sir Henry Irving, zaczęli z upodobaniem grać go jako człowieka sympatycznego, a nawet szlachetnego. Obecnie tu i ówdzie podnoszą się głosy przeciwko tak zwanemu „uckliwianiu” Shylocka. Burrows, co powiesz na to? Jak ty byś zagrał jego rolę?

—              No, ja myślę, panie profesorze, że można by i tak, i tak. Shylock to oczywiście łotr, skoro intrygował i chciał zgubić Antonia, ale Antonio nie powinien pluć mu na opończę.

—              Zawsze mi trochę trudno sobie wyobrazić Anto- . nia plującego — zauważył Francis rozsądnie — nie wydaje mi się to w jego stylu.

—              Ale Shylock mówi o pluciu.

—              Może w przenośni. Jakkolwiek by było, Antonio jednak szydzi z niego, co chyba jest równie złe. Ga­tes? Jak ty byś zagrał Shylocka?

—              Ja to chyba zrobiłbym z niego postać tragiczną, panie profesorze. Ostatecznie on córkę kochał, a ona popełniła wobec niego zdradę.

—              Kochał Jessikę? Gdzie jest mowa o tym w jego tekście?

—              No, tak dokładnie nie potrafię powiedzieć gdzie, panie profesorze, ale ogólne wrażenie...

—              Nie chodzi nam o ogólne wrażenie, Gates. A ty, Pitney?

—              No, panie profesorze, myślę, że zgadzam się z Burrowsem.

Francis był zawiedziony, gdy tak przepytywał klasę. Ostatecznie, co najmniej jedna piąta tych chłopców to Żydzi, chociaż nie z rodzin ortodoksyjnych. Wprost nie wierzył, że problem prześladowania wcześniej czy póź­niej nie wyłoni się sam z tej dyskusji. Po dziesięciu minutach musiał jednak zrezygnować z drogi pośre­dniej.

—              A gdyby tak przedstawić Shylocka jako bohatera i rzecznika rasy prześladowanej? — zapytał. — Levy, jak myślisz?

—              Jego nie prześladowali, panie profesorze. Jego nie lubili. Pytałem o to mojego ojca. Powiedział, że nam Żydom jest dobrze, dopóki jesteśmy tylko nie łubiani. Możemy rządzić światem, dopóki jesteśmy tylko nie łubiani.

—              Ale Żydzi w czasach Szekspira byli nie tylko nie łubiani. Prześladowano ich czynnie w wielu miej­scowościach. Nie wiem, czy ich ówczesnej doli nie da­łoby się porównać do doli Murzynów w naszych cza­sach. Więc może to mógłby być sposób wystawienia teraz „Kupca weneckiego”? W roli Shylocka Murzyn?

Rozległ się szmer zdumienia.

—              Ale tekst tego nie uzasadnia! — zaprotestował Levy, zgorszony. — Wszyscy by pomyśleli, że coś się komuś pokręciło z Otellem.

—              Dzieła sztuki są jak konstytucje — odparował Francis. — Potrzebują interpretacji wciąż nowej. Nie musimy iść po linii tego, co Szekspir subiektywnie za­mierzał. Burrows, masz wystąpić jako Shylock. Mozę byś zagrał go z czarną twarzą?

—              Och, panie profesorze, pan żartuje!

11

—              Wcale nie, mówię poważnie. Podsuwam ci jedyny I sposób, żeby zrobić z niego bohatera.

—              Bohatera! Ależ panie profesorze, on chce zabić I Antonia. Chce wykroić mu serce nożem. I to własno- 1 ręcznie w dodatku!

—              Tak, ale dlaczego? Dlatego, że Antonio nim gar­dzi.

—              Właśnie. Dlatego, że na niego pluje! W przenośni czy nie w przenośni.

—              Tylko że panie profesorze, to jeszcze nie powód, żeby człowiekowi wykroić serce.

—              A właśnie, że powód!

Ta ostatnia uwaga doleciała z ostatniego rzędu ła­wek i zabrzmiała jak szczeknięcie. Ku zdziwieniu wszystkich wypowiedział ją Daniel Dows. Nigdy do­tąd Daniel nie brał dobrowolnie udziału w dyskusji na lekcjach literatury, co zresztą uznano za naturalny przejaw zakłopotania chłopca wobec faktu, że lekcje te prowadzi jego ojciec. Tak samo nie chciał występo­wać w szkolnych przedstawieniach i jeśli się do czegoś przydawał, to najwyżej do malowania dekoracji. Tym razem jednak był wyraźnie zainteresowany. Ponuro rozejrzał się po klasie, jak gdyby koledzy kwestiono­wali nie Shylocka, tylko jego własną prawość.

—              Dziękuję, Daniel — rzekł Francis. — Rad jestem, że Dowsowie są takiego samego zdania. Nam na opoń­cze nikt pluć nie będzie, prawda?

Słysząc to, Daniel natychmiast zobojętniał. Wzruszył ramionami i na bloku leżącym przed nim wyrysował duże kółko.

—              Rzeczywiście, chłopcy — ciągnął Francis — po­wiedziałbym, że tylko Daniel i ja tutaj patrzymy z no­woczesnego punktu widzenia. Największą zbrodnią w świecie, w którym żyjemy... może jedyną jeszcze przez młodych traktowaną poważnie... jest znieważanie

ludzi, dlatego że pochodzą z takiej, a nie innej rasy. Otóż co robi Antonio, jeżeli nie to właśnie? Przecha­dza się po Rialto, nonszalancki, ospały, szydzi z Żydów i pluje im na opończe. Z tej racji zasługuje na poni­żającą śmierć, której unika wyłącznie dzięki chytrej kazuistyce Porcji, typowego adwokata na usługach możnych. Ale fakt, że Shylock ugina się przed władzą białych, nie może umniejszyć wspaniałości jego idei!

Uczniowie patrzyli z powątpiewaniem. Z reguły nie wiedzieli, kiedy pan Dows żartuje, a kiedy nie żartuje, ale jak przystało na zacnych mieszczan, jednocześnie wiedzieli, że w gruncie rzeczy to nie ma znaczenia.

—              To byłby szalenie śmieszny „Kupiec” — zastano­wił się Burrows.

—              Szalenie nowatorski — powiedział Francis — i rę­czę wam, że nieprędko by się o nim zapomniało. Więc może byśmy spróbowali?

Nastąpiła istna eksplozja pytań.

—              Czy trzeba by zmienić tekst, żeby Shylock mógł być naprawdę czarny?

—              Ale Murzyn lichwiarzem...?

—              I co z Jessiką? Jakiego ona byłaby koloru?

—              A Tubal?

Pytania się mnożyły. Francis podniósł ręce, żeby na­kazać ciszę.

—              Tekstu nie trzeba zmieniać. Żydzi w Wenecji byliby czarni i na tym koniec. Tubal z pewnością byłby czarny. Jessika mogłaby być zupełnie jasna, bo w tej sztuce przecież wyrzeka się swojej żydowskiej wiary. Ale istotnie zmieniliby się Wenecjanie. W scenie pro­cesu mielibyśmy motłoch wyjący, żądny linczu, żądny krwi Shylocka!

Ci chłopcy, którzy dostali już role Gracjana i Hassa- nia, ujrzeli przed sobą nowe możliwości i entuzjazm stopniowo przeniknął klasę. Jak Francis przewidział,

jego koncepcja nęciła, bo oznaczała spisek i perspekty­wę zaskoczenia gwiazdkowej publiczności, czyli swoich niebacznych rodzicieli gorszących się interpretacją Szekspira. Pod koniec lekcji wszyscy byli tak podnie­ceni, że głośno rozmawiali ze sobą w ławkach i grozili laniem każdemu, kto „sypnie”.

Później Francis starannie ścierając z tablicy tytuły sztuk Szekspira w przypuszczalnym porządku chrono­logicznym, które już tylko dla własnej rozrywki sta­rannie tam wypisał, myślał z zadowoleniem o rychłej i długotrwałej frustracji panów Tomkinsa i Wrighta. No, bo czyż oni mogliby nie zgodzić się na czarnego Shylocka? Pomysł chyba „dorzeczny”, jak mówią mło­dzi. Przedstawienie nawet szkolne powinien cechować pierwiastek twórczy. Czy to nie jest coś w rodzaju owych artystycznych osiągnięć, jakich były teść rzeko­mo jest zwolennikiem?

Francis Dows poznał swoją żonę, gdy pracował w wydawnictwie książek groszowych, którego właści­cielem był właśnie ten rześki, jowialny, pracowity człowiek o czerwonej twarzy, w czerwonym krawacie i niebieskiej koszuli, zajmujący się tak samo ochoczo ponownym raz po raz wydawaniem klasyków jak po­nownym raz po raz opowiadaniem niedobrych słonych kawałów. Arabella i jej bracia byli większymi, bledszy­mi i łagodniejszymi reprodukcjami swego zapracowane­go ojca, ogromnie go podziwiając i prawie zawsze oka­zując mu posłuszeństwo. Doprawdy posłuszeństwo tak bezgraniczne, że o ile Francis mógł się orientować, je­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl
  • Powered by WordPress, © Świat rzeczywisty jest o wiele mniejszy niż świat wyobraźni