[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JONATHAN AYCLIFFE SZEPTY W CIEMNOŚCI Przekład DANUTA GÓRSKA Korekta Elżbieta Steglińska Anna Tenerowicz Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok Ilustracja na okładce Max Bertolini via Thomas Schlück Agency Skład Wydawnictwo Amber Jacek Grzechulski Druk Opolgraf SA, Opole Tytuł oryginału: Whispers in the Dark Copyright © by Denis MacEoin/Daniel Easterman 1992 All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-3427-4 Warszawa 2009. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 8162 Dla Beth, która zawsze mnie nawiedzała i zawsze będzie mnie nawiedzać I posiadają na wieki. Księga Wyjścia 32,13. Kolegium św. Botulfa Elvet Place Uniwersytet Durham Durham 4 września 1991 Wiel. Norman Savage Plebania Kirkharle, obok Kirkwhelpington Northumberland Drogi Normanie, zgodnie z obietnicą wysyłam ci dokumenty, na których tak ci zależało. Żałuję, że w ogóle o nich wspomniałem. Potraktuj je, jak chcesz, ale nie miej do mnie pretensji, jeśli będziesz po nich źle sypiał. Chyba dobrze robię, oddając je w twoje ręce: powinny cię szczególnie zainteresować jako pastora tej parafii. A może... może wy, duchowni, robicie coś specjalnego w takich przypadkach? Chciałbym w to wierzyć. Chciałbym się upewnić, że ona spoczywa w spokoju. Zrozumiesz. Kiedy przeczytasz jej dziennik do końca, zrozumiesz. Jeśli zdołasz doczytać do końca. Chciałeś, żebym ci powiedział wszystko, co wiem o dzienniku, jak wszedłem w jego posiadanie i tak dalej. No cóż, niewiele mam do powiedzenia. Będę z tobą szczery, Normanie. Zanim dojdziesz do końca - jeśli w ogóle dojdziesz tak daleko - zaczniesz podejrzewać, że to jakiś wymyślny szwindel. Oczywiście znasz mnie i wiesz, że nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego. Przede wszystkim taka mistyfikacja nie leży w moim interesie. Dostatecznie krępujące jest to, że znalazłem dziennik. Pomyślisz może: biedny Simpkins, połknął haczyk razem z przynętą. Powinien częściej bywać w świecie, odetchnąć prawdziwym powietrzem. Może i powinienem, ale zapewniam cię, że to nie żadna mistyfikacja. A jeśli nawet, to mistyfikacja tak piekielnie wiarygodna, tak dopracowana w każdym przekonującym szczególe, że oszust jest geniuszem. Oczywiście największy geniusz wykazał, ukrywając dziennik tak dobrze, że znaleziono go tylko na skutek nieprawdopodobnego przypadku. Posłuchaj, powiem otwarcie: zależy mi, żebyś uwierzył w tę historię, żebyś ją potraktował z powagą i szacunkiem. Z tych stronic bije prawda. Jeszcze ich nie czytałeś, jeszcze nie wiesz, o co mi chodzi, ale zrozumiesz, jeśli masz w sobie chociaż szczyptę współczucia. Albo bojaźni. Wiem, że ja uwierzyłem. Przeczytałem tylko kilka stron, zaledwie zacząłem, ale wiedziałem, wiedziałem na pewno, że ona pisała z głębi serca. Tak właśnie, z głębi serca: przeżywała każde napisane słowo, nie uprawiała ćwiczeń literackich. Jak mogło być inaczej w tych okolicznościach? Po tym, co widziała. I słyszała. Sprawdziłem to, Normanie, na ile mogłem: nazwiska, daty, adresy, akta przytułku, spisy wyborców, rejestry cmentarne. Wszystko pasowało, Normanie. Nasza Charlotte miała dobrą pamięć i oko do szczegółów. Rzecz w tym, że wszystkie fakty się zgadzają. To prawdziwy dokument i ja przynajmniej wierzę, że ona widziała i słyszała wszystko, co opisała. Znalazłem ten pamiętnik przed miesiącem wśród rzeczy ojca. Pamiętasz, jak zaraz po pogrzebie mówiłem ci, że zostały do uprzątnięcia śmiecie z całego życia? Moja matka, świeć Panie nad jej duszą, nigdy nie należała do porządnickich, a ojciec był jeszcze gorszy. Większość papierów dotyczyła bezpośrednio jego praktyki, karty pacjentów i tego rodzaju rzeczy, archiwum pracowitego lekarza rodzinnego. Przekazałem je facetowi, który przejął praktykę, młodemu lekarzowi nazwiskiem Calvert. Nie wątpię, że do tej pory wyrzucił z połowę. Niniejszy dokument znajdował się w teczce, którą ojciec trzymał w sejfie, razem z obligacjami i polisą ubezpieczeniową. Oczywiście była jego pacjentką; sprawdziłem to na miejscu w jego kartotece. Zgłosiła się do niego w październiku 1968 roku. Cierpiała na nawracającą depresję. Przepisał jej zwykłe leki, ale niewiele pomogły. Ojciec był staroświeckim lekarzem rodzinnym. Zamiast nafaszerować ją pigułkami albo odesłać do tak zwanego „specjalisty”, rozmawiał z nią. Sądząc po wpisach w jego notatkach, spędził z nią na rozmowach dużo czasu. A potem, w 1970 roku, zaproponował jej, żeby dokładnie opisała, co ją trapi. Przypuszczam, że to go wytrąciło z równowagi. W następnym roku miał załamanie nerwowe. No więc teraz oddaję to w twoje ręce, Normanie. Nie musisz niczego komentować, jeśli nie chcesz. Ale jak cię znam, skomentujesz. Pozdrowienia John 1. CZERWIEC 1970 Kiedy byłam małą dziewczynką, powiedzieli mi, że Bóg jest dobry, że Bóg jest miłością. Szeptali mi to w zimowe noce, mówili, że Bóg kocha dzieci. Kazali nam śpiewać hymn. Śpiewaliśmy go w przytułku. Co rano, kiedy byłam mała, i dwa razy w niedzielę. Promyczku, co nie chce zgasnąć, Kto sprawił, że świecisz jasno? Kwiatuszku zwany stokrotką, Kto sprawił, że pachniesz słodko? To nasz Ojciec, Bóg na niebie, On nas kocha, mnie i ciebie. To było sześćdziesiąt osiem lat temu. Całe życie. Teraz wiem lepiej, wiedziałam, odkąd skończyłam czternaście lat. Bóg nie jest dobry. Bóg nie jest nawet zły. Bóg jest po prostu obojętny. Pamiętam, jak modliłam się do Niego przez całą zimę, tamtą mroźną zimę, która trwała bez końca, ale On nigdy nie odpowiedział. Ani wtedy, ani później. Straciłam wiarę w Niego. Wiem, że On istnieje. Po prostu nie mogę na Nim polegać w żadnych ważnych sprawach. Doktor Simpkins mówi, że powinnam przelać moją historię na papier. Mówi, że dobrze mi zrobi, kiedy wyrzucę z siebie to wszystko. Co on wie, co ktokolwiek może wiedzieć? Ale zrobię to, żeby spełnić jego życzenie. I przynajmniej znajdę sobie zajęcie wieczorami, skoro noce znowu się dłużą. Długie noce, kiedy leżę rozbudzona całymi godzinami i nasłuchuję. Oddycham i słucham. Jak robiłam tyle lat temu. W innym życiu. Czego nasłuchuję? No cóż, to musi zaczekać, aż opowiem część swojej historii. Nawet doktor Simpkins nie wie, prawda, doktorze? Ale wkrótce się dowie; przeleję wszystko na papier zgodnie z jego zaleceniem. Początek wszystkiego. Koniec wszystkiego. Przyszłam na świat w grudniu 1887 roku. To był rok Królewskiej Jubileuszowej Wystawy w Newcastle, na której mój ojciec miał stoisko. Rok huraganów, zamieci śnieżnych i przedłużonego strajku górników w Northumberland. Mój brat Arthur urodził się osiemnaście miesięcy później. Początkowo chorował i mało nie umarł. Matka też mało nie umarła przy porodzie i lekarz powiedział, że nie powinna mieć więcej dzieci. Rzecz dość niezwykła jak na tamte czasy; ludzie mieli duże rodziny (nierzadko sporą część progenitury na cmentarzu). Kiedy byłam mała, zastanawiałam się, dlaczego jesteśmy tylko we dwoje z Arthurem. Teraz to całkiem normalne, ale wtedy ludzie patrzyli dziwnie, kiedy mówiłaś, że jest was tylko dwoje. Litowali się nad nami, chociaż Arthur i ja wcale nie potrzebowaliśmy litości. Przynajmniej na początku, kiedy byliśmy mali. Mój ojciec, Douglas Metcalf, był zamożnym człowiekiem, bystrym przedsiębiorcą, który zbił majątek na fabryce chemicznej Tyneside. Były to czasy wielkich zakładów alkalicznych wokół Haverton Hill. Ojciec założył własne zakłady sody amoniakalnej pomiędzy zakładami Tennant i Allhusen, cztery lata przez moim urodzeniem. Wykorzystał nowy proces Solvaya i po kilku latach zarobił dość pieniędzy, żeby kupić dom, w którym się urodziłam, Kenton Lodge. Mieszkaliśmy w Gosforth, wówczas niemal wiejskiej okolicy na północ od Newcastle, niezbyt daleko od miejsca, gdzie teraz mieszkam. Co roku jeździliśmy do Bridlington na dwa tygodnie wakacji. Pamiętam tamte ciepłe wieczory. Orkiestra w szklanym pawilonie grała popularne melodie. Co noc muzyka dolatywała do mojego okna, a w oddali morskie fale uderzały o brzeg. Muzyka i szum fal kołysały mnie do snu. Czasami budziłam się w środku nocy, kiedy orkiestra i publiczność już dawno poszli spać i tylko fale szumiały w ciszy, i wiedziałam, że morze rozciąga się bez końca, daleko w noc. I co roku, kiedy wracaliśmy do miasta, pozostawały we mnie nadmorskie odgłosy i zapachy. Towarzyszą mi teraz, bardzo słabe, ale wyraźne. Pamiętam perkalową koszulę nocną z szydełkowym wykończeniem szyi i rękawów. I gazową lampę palącą się nad moim łóżkiem, płomień jak złota aureola. Ale w naszym domu jako jednym z pierwszych zainstalowano elektryczność. Niewiele osób teraz pamięta, że pierwsze na świecie elektryczne oświetlenie zapalono tutaj, w Newcastle. Stało się to dokładnie dziewięć lat przed moim urodzeniem, co do dnia. Joseph Swan zademonstrował prototyp swojej słynnej lampy na zebraniu Towarzystwa Chemicznego Newcastle. Mój ojciec zasiadał wśród publiczności, w tamtym roku należał nawet do komitetu. I pamiętam ogień na kominku w dziecięcej sypialni, zmieniający się w popiół podczas długiej zimowej nocy. I jabłoń, która rosła tuż pod oknem dziennego pokoju dziecinnego, gdzie Arthur i ja bawiliśmy się pod opieką Hannah, naszej niani. Kiedy byłam starsza, Hannah zabierała mnie na spacer codziennie po południu, z Arthurem w wózku, a później oboje dreptaliśmy obok niej, jedno z jednej, drugie z drugiej strony. Czasami pozwalano nam kupować słodycze w sklepie na High Street, prowadzonym przez panią Clutch. Szepty Kupida i dropsy Tomcia Palucha, hiszpańskie wstążki, lukrowe pałeczki, cukrowe ciasto i ciągutki toffi nazywane wigga wagga. Wspomnienia nigdy mnie nie opuszczają, nigdy nawet nie blakną. Dlaczego tak jest, skoro tyle innych rzeczy odeszło, tyle cennych cząstek przeszłości, które zapomniałam, chociaż myślałam, że nigdy ich nie zapomnę? On codziennie pojawia się w moich myślach. Arthur. Arthur i inni, nawet teraz stale obecni. Zestarzałam się, zanim się spostrzegłam. W tym roku skończę osiemdziesiąt trzy lata; umysł mam całkiem jasny, ale ciało stało się ciężarem. Przez sześćdziesiąt dziewięć lat żyję w strachu, poznałam codzienny, dręczący, bezrozumny strach. Czego naprawdę się boję? Wspomnień? Twarzy, które wciąż widzę? Głosów, które przychodzą do mnie wczesnym rankiem i szepczą tak, jak szeptały przez te wszystkie lata? Stwierdzenie, że tyle się zmieniło od tamtych czasów, że świat stał się inny, jest banalne, niemniej jednak prawdziwe. Świat się zmienia, ale my wciąż trwamy, z nietkniętymi wspomnieniami, wciąż myślimy, że nic się właściwie nie zmieniło, że pozostaliśmy tymi samymi ludźmi. Czasami budzę się rano, głupia starucha, i spodziewam się, że zobaczę moją matkę stojącą nad łóżkiem, pilnującą mnie jak dawniej, może uśmiechającą się do mnie. Albo Hannah, która nie żyje od ponad sześćdziesięciu lat. Albo nawet Arthura. Arthura, jakim go najpierw zapamiętałam, małego chłopczyka, który przychodził do mojego jasno oświetlonego pokoju, żeby mi opowiadać swoje sny. Takie sny! Nie pamiętam już żadnego, ale wciąż widzę twarz mojego brata, na której maluje się strach, niepewność pozostała po nocy, jak niewyraźna blizna. Był takim słodkim dzieckiem. W dzisiejszych czasach to prawie zniewaga. Moje córki nie rozumieją, dlaczego tak się martwię o wnuki. Ale one zachowują się tak gwałtownie i oglądają tyle przemocy w telewizji. Och, wiem, że to niemodne mówić takie rzeczy, ale kiedy one krzyczą i wrzeszczą, nawet przeklinają, trudno mi uwierzyć, że to tylko dzieci. Arthur był łagodny. Troszczył się o rzeczy. I o ludzi. I był taki śliczny. To nie znaczy, że był jakimś pieszczoszkiem z loczkami, chłopczykiem z pudełka czekoladek, w aksamitnym garniturku, z kółkiem do serso w ręku. Arthur nie miał w sobie cienia kokieterii; mój ojciec nie zniósłby tego. Żadne z nas nie było rozpieszczone ani zepsute. Ale łagodność Arthura, liczenie się z cudzymi uczuciami, to była wrodzona cecha, jakiej nie mogły mu wpoić żadne niańki czy nauczyciele, i dlatego wszyscy go kochali. Czasami, jako mała dziewczynka, bywałam zazdrosna o Arthura, nad którym wszyscy się rozpływali w ten dość afektowany sposób, typowy dla tamtych czasów. Ale moja zazdrość nigdy nie trwała długo, ponieważ kochałam Arthura jak wszyscy i życzyłam mu jak najlepiej. Oczywiście teraz on już nie żyje, od bardzo dawna. Ale czasami mówię sobie w sekrecie, że to nieprawda, że Arthur wciąż żyje, że jest tutaj, w tym domu, patrzy na mnie. Przygląda mi się cichutko, jak dawniej mi się przyglądał, zanim się obudziłam. Czasami myślę, że mogę z nim rozmawiać, wystarczy odwrócić głowę i powiedzieć: „Cześć, Arthur”, a on odpowie jak dawniej, tyle lat temu: „Cześć, Charlotte. Dużo czasu minęło”. Mieszkam teraz w innej części Newcastle, w Jesmond, wśród obcych, mężczyzn i kobiet, którzy mijają mnie na ulicy i kiwają głowami, ale nigdy nie mówią „Dzień dobry”. Kiedy byłam młoda, mężczyzna uchylał kapelusza i kłaniał się, gdy spotykał znajomą; no, dżentelmen zachowywał się tak w stosunku do damy, kiedy się mijali. Ale nie teraz. To kolejna rzecz, która się zmieniła. Jednak nie powinnam narzekać. Młody człowiek w urzędzie pocztowym na Clayton Road zawsze traktuje mnie bardzo życzliwie. Jesmond było dawniej lepszą częścią miasta, tak zwaną „elegancką” dzielnicą. Tutaj mieszkali ludzie dobrze sytuowani, Żydzi i biznesmeni, prawnicy, bankierzy, ludzie z wyższej klasy. Mieszkało tu wielu przyjaciół moich rodziców. Pamiętam mnóstwo dużych domów, wspaniałych domów dwu- i trzypiętrowych, z pięknymi ogrodami od frontu, za ogrodzeniami z kutego żelaza. Chociaż żaden nie mógł się równać z Kenton Lodge. Oczywiście większość ogrodzeń przetopiono podczas ostatniej wojny i nigdy nie odbudowano. Teraz wszystko się zmieniło. Ludzie mają niniejsze rodziny i już nie potrzebują takich dużych domów. Większość sprzedano i podzielono na mieszkania, ale kilka pozostało. Ciągle mieszkam w tym domu naprzeciwko parku. John i ja kupiliśmy go po ślubie. Umarł tu, w tym pokoju. Niewiele mam tutaj spokoju i niewiele cierpienia. Żyję z dnia na dzień, nie spodziewam się niczego. John zostawił mnie dobrze zaopatrzoną; mam własne pieniądze, sporo pieniędzy, nie lękam się ubóstwa. Czego mogę pragnąć w moim wieku? Żyję tylko po to, żeby pamiętać. To najtrudniejsze. Nie sama pamięć. Łatwo jest pamiętać, ale trudno znieść bolesne wspomnienia, uczucia z nimi związane. Owdowiałam dwadzieścia trzy lata temu. Tak długo jestem sama. Ale nie samotność mnie przeraża ani znużenie, ani brak nadziei. Śmierć wkrótce położy temu kres. Nie samotność mnie przeraża, tylko zapach wspomnień, ich smak, brzmienie i dotyk, i świadomość, że nikomu nie mogę się zwierzyć. Stary Simpkins coś podejrzewa. Wspominałam przy nim o pewnych rzeczach. Dlatego zaproponował tę terapię. Może na coś się przyda. 2. Wszystko zaczęło się od skręconej kostki. Przynajmniej dawniej tak myślałam, szukając praprzyczyny. Kiedy moja matka miała siedemnaście lat, pośliznęła się na spękanym bruku elżbietańskich murów w Berwick-upon-Tweed i skręciła nogę w kostce. Pojechała tam z całą rodziną - matka, ojciec, dwie siostry, ciotka i wuj, i troje kuzynów - na doroczne wakacje nad morzem. Nie odniosła poważnych obrażeń, ale nie mogła chodzić przez dobry tydzień. Zastanawiano się nad powrotem do domu, ale dopiero co przyjechali, pogoda była wspaniała i matka nalegała, żeby zostali. Leżała w swoim pokoju w hotelu Pod Koroną, otoczona wygodami i hojnie zaopatrzona w romansowe powieści, a krewni odwiedzali ją od czasu do czasu w przerwach pomiędzy wakacyjnymi rozrywkami. Te rozrywki obejmowały z dawna planowaną wycieczkę łodzią na Lindisfarne, inaczej Świętą Wyspę, niedaleko od brzegu, kilka mil na południe od Berwick. Był to bodajże trzeci dzień inwalidztwa mojej matki, która miała już dosyć siedzenia w pokoju i przeniosła się na antyczny szezlong w bawialni na dole. Coraz bardziej doskwierało jej zamknięcie w czterech ścianach, znudziły jej się uwodzicielskie spojrzenia i nikczemne zdrady bohaterów powieści. O mało nie zaczęła nalegać, żeby ją zabrali ze sobą na wycieczkę, ale to nie wchodziło w grę. Musiałaby schodzić i wchodzić po stromych stopniach, żeby wsiąść i wysiąść z łodzi, nie mówiąc o energicznym marszu, kiedy już dopłyną na miejsce. Matka niechętnie zgodziła się zostać. Po lunchu przeniesiono ją do ogrodu, żeby skorzystała z morskiego powietrza, chociaż trzymała się w cieniu, ponieważ w tamtych czasach (i moich również) uważano, że opalenizna nie przystoi damie. Jednakże w miarę jak mijało popołudnie, w jej altance robiło się coraz zimniej. Słońce prażące przez cały poranek skryło się za ławicą chmur, które późnym popołudniem przesłoniły grubą warstwą całe niebo. Morska bryza, tak rozkoszna na początku, kiedy matka zeszła do ogrodu, teraz zrobiła się nieprzyjemna i dokuczliwa. W końcu matka wróciła do bawialni i ponuro obserwowała pogarszającą się pogodę przez okno, które wkrótce zalały strumienie deszczu. Ulewa szybko przeszła w prawdziwy sztorm, jak to się zdarza w tych okolicach. W porze podwieczorku zapadła ciemność, na wiele godzin przed zachodem słońca. Matka zaczęła się martwić, że jej rodzina będzie zmuszona spędzić noc na Lindisfarne. Kierownik hotelu uspokoił ją, że na wyspie jest wygodna gospoda, gdzie mogą przenocować w razie konieczności. Matka próbowała się odprężyć, przekonana, że nie zrobią takiego głupstwa, żeby płynąć z powrotem przy złej pogodzie. I nie popłynęli. Ponieważ przewoźnik, widząc nadciągający sztorm, przezornie postanowił zostać na wyspie. Nikt nie wiedział dokładnie, co się później stało. Podobno wybuchła kłótnia i mój dziadek, człowiek porywczy, zamienił parę przykrych słów z przewoźnikiem, co na niewiele się zdało. Nawet nie zbliżyli się do gospody. Widocznie któreś z nich zaproponowało, żeby wrócić na stały ląd piechotą. Jak wiadomo, Świętą Wyspę łączy z wybrzeżem grobla długości około pięciu kilometrów. Ciągle się zdarza, że ludzie źle wyliczają czas, więc na nowej grobli są „schroniska” dla pechowych kierowców zatrzymanych przez przypływ, wtedy jednak ich nie było. Rodzina wyruszyła starym szlakiem pielgrzymek po dnie morza, pozornie bezpiecznym podczas odpływu, ale zdradliwym dla osób nieobznajomionych z kaprysami pogody. Nikt nie wiedział, jak daleko doszli. Może zaledwie kilka metrów dzieliło ich od brzegu, kiedy przypływ, który nadszedł wcześniej z powodu sztormu, zmył ich do morza. Łódź wróciła następnego ranka i podniesiono alarm. Poszukiwania przy brzegu nic nie dały i nikt nie miał wątpliwości co do losu zaginionych. Przed wieczorem pierwszego dnia wiadomo było, że wszyscy utonęli. Pierwsze ciała znaleziono następnego popołudnia, wyrzucone na Fenham Flats, nieco na południe od grobli. Pozostała jeszcze jedna ciotka, stara panna imieniem Harriet, zamieszkała w Tynemouth, gdzie w lecie prowadziła pensjonat. Moja matka, pogrążona w rozpaczy, pojechała do niej i mieszkała tam, dopóki nie wyszła za mojego ojca, trzy lata później. Nadal pamiętam Harriet, niemądrą, dobroduszną kobiecinę w wysokim czepku obszytym koronką z Nottingham, starającą się wszystkich zadowolić, częstego gościa w naszym domu, dopóki nie zmarła, kiedy miałam osiem lat. Moja matka miała innych dalekich krewnych, którzy już dawno powyjeżdżali do Australii, Kanady albo Afryki Południowej. Zawiadomiono ich o wypadku, zgodnie z formalnymi wymogami tamtych czasów, i kilku odpowiedziało z obowiązku, równie formalnymi listami, napisanymi w pośpiechu pomiędzy strzyżeniem owiec a obliczaniem rachunków. Matka opowiedziała mi o tym po latach, jakie okropne jej się wydawały te zdawkowe listy, jak nigdy nie mogła liczyć na więcej niż napuszone słowa i niezręczne zdania, jak zawsze brakowało „kontaktu”. A jednak ileż bólu dałoby się zaoszczędzić, gdyby któryś z tych wygnańców okazał nieco współczucia wtedy lub później. Po śmierci dziadka moja matka stała się poniekąd dziedziczką. Z czasem jej uroda jeszcze bardziej podkreśliła powaby majątku, co zaowocowało tuzinem propozycji małżeńskich, zanim ukończyła dziewiętnaście lat. Wszystkie odrzuciła stanowczo, kierując się radami Harriet i własnym rozsądkiem. Nigdy nie lubiła się bawić, nie chodziła na bale, rzadko chodziła do kościoła; ale plotki o jej piękności i pieniądzach szybko się rozeszły, toteż wielu się za nią uganiało. Lecz żaden jej nie schwytał. Dopóki mój ojciec nie wkroczył na scenę. Jakże często opowiadała mi o ich pierwszym spotkaniu, i następnym, i następnym. Podbił jej serce; zawrócił jej w głowie. A kiedy się oświadczył, ani przez chwilę się nie wahała. Opowiedziała mi to wszystko później, kiedy byłam dość duża, żeby cokolwiek zrozumieć. Nawet wtedy, po latach, wciąż wypełniał jej myśli i nie mogła się powstrzymać, żeby nie opowiadać o nim każdemu, kto chciał słuchać, nawet mnie, jego córce, albo Arthurowi. Darzyła go niemal bluźnierczym uwielbieniem. Oczywiście my też go uwielbialiśmy, Arthur i ja, ponieważ ojciec posiadał wszystkie zalety, jakie przypisywała mu matka, i podejrzewam, że znacznie więcej. W tamtych czasach ojcowie byli posępnymi, niedostępnymi osobnikami, którzy pozostawiali wychowanie dzieci żonom i niańkom. Ale nasz ojciec zawsze wyprzedzał swoje czasy. Spędzał z nami całe godziny, bawił się, czytał nam historyjki, wysłuchiwał naszych zmartwień. Oczywiście ojciec był zajętym człowiekiem, ale nie jak tylu nowoczesnych biznesmenów, zawsze w biurze, romansujących z sekretarkami, goniących za pieniędzmi, jakby dopiero je wynaleziono. Nie, nasz ojciec pracował ciężko i prowadził bogate życie towarzyskie, ale spędzał z nami czas, kiedy tylko mógł, czyli często. Szczególnie niedziele były święte. Jego wielką miłością, prawdziwą miłością były zebrania Towarzystwa Literackiego i Filozoficznego na Westgate Road. Raz na tydzień, od jesieni do lata, całował nas na pożegnanie i wychodził w wieczorowym ubraniu na wykład o najnowszych naukowych odkryciach albo, na przykład, o dziełach Homera. Był wszystkożerny; dla wszystkiego znajdował zastosowanie w swoim otwartym umyśle. Uważałam, że jest taki mądry, zwłaszcza przy dwóch okazjach, kiedy poproszono go o wygłoszenie wykładu. Mój własny ojciec i ci wszyscy ważni ludzie w muszkach i sztywnych białych koszulach, którzy go słuchali. Uważałam, że jest najmądrzejszy i najprzystojniejszy z nich wszystkich, młody bóg. Matka nawróciła mnie na to bałwochwalstwo. No cóż, wtedy był moim bogiem i od tamtej pory nie znalazłam innego. Gdyby mnie usłyszeli w kościele, doktorze, jak by mnie ocenili pana zdaniem? Hę? Staruszka zarażona bluźnierstwem. Zgięta pod ciężarem bałwochwalstwa, oddająca cześć dawno zmarłym rodzicom, deifikująca brata, do którego wkrótce dołączy w zaświatach. Pewnie pan też myśli, że to haniebne z mojej strony, bardzo niestosowne. Oczywiście nie znam pana myśli; pan nigdy nie mówi o sobie. Może pan nie uważa, że to haniebne, najwyżej niemądre i „wiktoriańskie” - tym uniwersalnym epitetem pańskie pokolenie zwykło odsyłać moje na śmietnik przesłodzonych sentymentów i hipokryzji. To prawda, posiadaliśmy te wszystkie przywary. I gorsze, dużo gorsze. Nasza epoka obfitowała we właściwe sobie występki i modlę się, żeby to się nigdy nie powtórzyło. A jednak... A jednak byłam wtedy naprawdę szczęśliwa. Nie tylko w retrospekcji, w cieniu tego, co zdarzyło się później, ale naprawdę i szaleńczo szczęśliwa przez całe dzieciństwo. Niczego mi nie brakowało, byłam zdrowa, kochająca i kochana, lato zdawało się trwać bez końca, życie płynęło łagodnie do przodu i ja płynęłam razem z nim bez wysiłku, jak na morzu bez fal. I miałam Arthura. ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|