[ Pobierz całość w formacie PDF ]
NORA ROBERTS – BŁĘKITNA ZATOKA
Wszystkim czytelnikom, którzy pytali: “Kiedy ona opisze historię Setha?”
Wyrokiem losu z ludźmi się bratamy; Nikt nie podąża sam. Cokolwiek w życiu innym, Zwraca się zawsze nam. EDWIN MARKHAM
Sztuka jest wspólniczką miłości. RÉMY DE GOURMONT
l Wracał do domu. W krajobrazie Wschodniego Wybrzeża Marylandu przeważały bagna, rozlewiska i rozległe pola uprawne z rzędami wyprostowanych jak żołnierze roślin. Przecinały je rzeki o szeroko rozlanych ujściach i niewielkie strumyki, w których brodziły czaple. Wybrzeże to również zatoka pełna błękitnych krabów i łowiący je rybacy. Mimo że mieszkał już w wielu miejscach, zawsze, od pierwszej, nieszczęśliwej dekady swego życia po ostatnie lata, gdy zbliżał się już do trzydziestki, dom kojarzył mu się wyłącznie z Wybrzeżem. W pamięci miał niezliczone wspomnienia i obrazy tego domu. Wszystkie były cudowne i jaśniały w jego duszy słonecznym blaskiem lśniącym na wodach zatoki Chesapeake. Gdy przejeżdżał przez most, okiem malarza pragnął uchwycić intensywny błękit wody i ślizgające się po jej powierzchni łódki, białe grzywy fal i mewy nurkujące po zdobycz. I ostrą krawędź lądu wcinającego się w wodę, a dalej od brzegu rozprzestrzeniającego się plamami brązów i zieleni. Rozpoznawał liście kauczukowców i dębów, pośród których jaśniało kolorowe wiosenne kwiecie skąpane w promieniach słońca. Chciał zapamiętać ten moment, tak jak pamiętał tamten, kiedy po raz pierwszy znalazł się na drugim brzegu zatoki, zwanym Wschodnim Wybrzeżem - zamknięty w sobie, wystraszony chłopiec u boku człowieka, który obiecał mu normalne życie. * Siedział w samochodzie obok mężczyzny, którego prawie nie znał. Wszystko, co posiadał, to ubranie na grzbiecie i kilka osobistych rzeczy w papierowej torbie. Żołądek ściskał mu się z napięcia, ale starał się przybrać znudzony wyraz twarzy i gapił się przez okno. Dopóki był z tym facetem, nie był z nią. I to było najważniejsze. Poza tym starszy gość był całkiem w porządku. Nie cuchnął gorzałą ani tuszującymi jej odór miętówkami, jak niektórzy z fagasów przyprowadzanych przez Glorię do nory, w której mieszkał razem z nią. Ten stary, Ray, był już u nich parę razy i zawsze przynosił mu hamburgera lub pizzę. I rozmawiał z nim. Ze swego chłopięcego doświadczenia wiedział, że dorośli nie rozmawiali z dziećmi. Strofowali je i gadali o nich, ale z nimi nie mówili. A Ray mówił, a także słuchał. A kiedy zapytał wprost, czy on - jeszcze dziecko - chce z nim zamieszkać, chłopiec nie poczuł wcale dławiącego strachu ani gorącej fali przerażenia. Poczuł, że być może, ale tylko być może, złapał jakąś szansę. Być z daleka od niej. Na tym mu najbardziej zależało. A im dalej odjeżdżali, tym bardziej oddalał się od niej. Gdyby coś się okazało nie tak, mógł przecież uciec. Facet był naprawdę stary. Potężny, to prawda, ale stary. Miał zupełnie siwe włosy i szeroką, pomarszczoną twarz. Rzucał na tę twarz szybkie, ukradkowe spojrzenia, by ją zapamiętać. Stary miał wyraźnie niebieskie oczy, co było trochę dziwne, gdyż on sam miał bardzo podobne. Miał też silny głos, ale mówiąc, nie krzyczał. Mówił spokojnie, jakby z oznaką zmęczenia. I wyglądał na zmęczonego. - Prawie w domu - powiedział Ray, gdy dojeżdżali do mostu. - Głodny? - Nie wiem. Chyba tak. - Z tego, co wiem, chłopaki są zawsze głodne. Wychowałem już trzy takie “worki bez dna". W jego głosie pobrzmiewała wesołość, ale nieco wymuszona. Choć chłopiec miał dopiero dziesięć lat, potrafił rozpoznać fałszywy ton. Pomyślał, że byli już wystarczająco daleko na wypadek, gdyby musiał uciekać. Postanowił więc wyłożyć karty na stół i dowiedzieć się, co tu było grane. - Dlaczego pan mnie zabiera do swojego domu? - Bo potrzebujesz domu. - Ale naprawdę. Ludzie nie robią bez powodu takich głupich rzeczy. - Niektórzy robią. Ja i Stella, moja żona, robiliśmy właśnie takie głupie rzeczy. - Ona wie, że pan mnie przywiezie? Ray uśmiechnął się smutno. - Na swój sposób. Umarła jakiś czas temu. Ale polubiłbyś ją. Zmierzyłaby cię tylko wzrokiem i zaraz zawinęłaby rękawy... Nie wiedział, co odpowiedzieć. - Co ja mam robić, jak już tam przyjedziemy? - Żyć - odparł Ray. - Być chłopcem. Chodzić do szkoły, łobuzować się. Nauczę cię żeglować. - Na łodzi? Ray roześmiał się głośno, wypełniając swym grzmiącym głosem wnętrze samochodu, a chłopiec poczuł nagle odprężenie w ściśniętym napiętymi nerwami żołądku. - Taak, na łodzi. Dostałem głupiego szczeniaka, zawsze mi się takie trafiają, i próbuję go przyuczyć do gospodarstwa. Możesz mi w tym pomóc. Będziesz miał obowiązki, wszystko zaplanujemy. Ustalimy zasady, których będziesz przestrzegał. Nie myśl, że ze mną jest tak łatwo tylko dlatego, że jestem stary. - Pan dał jej pieniądze? Ray oderwał na moment wzrok od drogi i spojrzał w oczy tego samego koloru, co jego własne. - Tak. Z tego, co wiem, tylko to do niej przemawia. Ciebie nigdy nie rozumiała, co, mały? W chłopcu wzbierało jakieś nieokreślone uczucie, wzburzenie zmieszane z nadzieją. - Gdy pan będzie miał mnie dość albo pan zmieni zdanie, odeśle mnie pan z powrotem. Ja nie chcę tam wracać. Byli już za mostem i Ray zatrzymał auto w zatoczce przy drodze. Obrócił swój masywny tułów tak, by być twarzą w twarz z chłopcem. - Na pewno będę miał ciebie dość, w moim wieku mam prawo być czasem zmęczony. Ale przyrzekam ci tu i teraz, daję ci słowo: nie odeślę cię z powrotem. - A jeśli ona... - Nie pozwolę jej ciebie zabrać - Ray uprzedził jego pytanie. - Żeby nie wiem co się działo. Jesteś teraz mój. Należysz do mojej rodziny. I zostaniesz ze mną tak długo, jak zechcesz. Gdy Quinn coś obiecuje - dodał, wyciągając rękę - dotrzymuje słowa. Seth spojrzał na wyciągniętą dłoń i gwałtownie cofnął swoją. - Nie lubię, gdy ktoś mnie dotyka. Ray skinął głową. - Okej. I tak masz moje słowo honoru. - Wjechał z powrotem na szosę i jeszcze raz spojrzał na chłopca. - Prawie w domu - powtórzył. Ray Quinn zmarł po kilku miesiącach, ale słowa dotrzymał. Jego obowiązki przejęli trzej młodzi ludzie, których wziął kiedyś na wychowanie. To oni podarowali wystraszonemu, podejrzliwemu, chudemu chłopcu nowe życie. Stworzyli mu dom i wychowali na mężczyznę. Cameron - nerwus, choleryk i cygańska natura, Ethan -cierpliwy, spokojny rybak, oraz Phillip - elegancki i bystry. Bronili go, walczyli o niego. Uratowali go. Jego bracia.
Popołudniowe słońce rzucało złotawy blask na porośnięte trawą bagna, rozlewiska i pola z rzędami upraw. Gdy omijał miasteczko St. Christopher, przez otwarte w samochodzie okna poczuł zapach wody. Przez chwilę myślał, żeby skręcić do miasta i pojechać najpierw do starej, ceglanej stoczni jachtowej, gdzie Quinnowie wciąż budowali drewniane łodzie na zamówienie. Przez osiemnaście lat, trochę sprytem, ale przede wszystkim ciężkim znojem, zdobyli sobie reputację solidnej firmy, osiągając tym samym swe marzenia. Pewnie tam nawet teraz byli. Cam klął, wykańczając jakiś detal w kabinie. Ethan spokojnie szlifował deski. Phil w biurze na pięterku obmyślał nową kampanię reklamową. Mógłby przejechać koło Crawforda, wziąć zgrzewkę piwa. Może wypiliby po jednym zimnym piwie, choć bardziej prawdopodobne było to, że Cam rzuciłby mu młotek i kazał zabierać się do roboty. Byłoby miło, ale nie tam go teraz ciągnęło najbardziej. Nie tam gnało go wąską wiejską szosą pośród bagien wyłaniających się z cienia i sękatych drzew w lśniącej szacie majowego listowia. Ze wszystkich miejsc, które kiedykolwiek widział - wielkie kopuły i wieże Florencji, wystawna uroda Paryża czy oszałamiające zielone wzgórza Irlandii - nic nigdy nie chwytało go za serce i nie ściskało za gardło tak, jak widok tego starego białego domu z nieco wypłowiałymi niebieskimi okiennicami, przycupniętego na trawiastym wzgórzu opadającym ku gładkiej tafli wody. Zatrzymał się na podjeździe za starą białą vettą, która należała jeszcze do Raya i Stelli Quinnów. Samochód wyglądał tak nieskazitelnie jak w dniu, gdy wyjechał z salonu sprzedaży. To zasługa Cama, pomyślał Seth. Cam powiedziałby, że to sprawa szacunku dla wyjątkowej maszyny. Ale tak naprawdę chodziło wyłącznie o Raya i Stellę, o rodzinę. O miłość. Bez na podwórku przed domem uginał się pod kwiatami. To też był symbol miłości. Gdy miał dwanaście lat, podarował krzew Annie na Dzień Matki. Pamiętał, że się popłakała. Z jej dużych brązowych oczu płynęły łzy, gdy śmiejąc się, wodziła wzrokiem za nim i Camem, sadzącymi jej krzew. Anna była żoną Cama, a więc jego “siostrą". Ale teraz rozumiał, że w głębi duszy była dla niego także matką. Ouinnowie znali się na potrzebach duszy. Wysiadł z samochodu i chłonął cudowny spokój. Nie był już chudym wyrostkiem o wielkich stopach i podejrzliwym wejrzeniu. Dorósł do swoich stóp. Przy wzroście ponad metr osiemdziesiąt i kościstej budowie robił się niezgrabny, gdy tylko przestawał o siebie dbać. Włosy mu pociemniały; nie miał już tej jasnej wiechy z młodych lat. Gdy przeczesał je dłonią, przypomniał sobie, że miał je przystrzyc przed wyjazdem z Rzymu. Chłopaki go pewnie skarcą za ten mały kucyk, będzie więc musiał zrezygnować z niego na jakiś czas, dla zasady. Wzruszył ramionami i wkładając ręce do kieszeni znoszonych dżinsów, ruszył spacerkiem, lustrując okolicę. Kwiaty Anny, fotele bujane na ganku, las obok domu, po którym biegał do woli jako chłopiec. Nad wodą kołysał się stary pomost z przycumowanym do niego jednomasztowym jachtem. Stanął, zwróciwszy swą opaloną, szczupłą twarz w stronę wody. Jego mocne, pełne wargi złożyły się do uśmiechu. Ciężar, który nie zdając sobie z tego sprawy, dźwigał w sercu, zaczął z niego opadać. Usłyszał jakiś szelest w lesie. Odwrócił się, jeszcze z dawnego chłopięcego nawyku, szybko i czujnie. Spośród drzew wypadła jak pocisk czarna kulka. - Głupol! - jego głos zabrzmiał władczo i jednocześnie radośnie. Na ten okrzyk psa zarzuciło i zatrzymało w miejscu; z oklapniętymi uszami i wywieszonym językiem obserwował przybysza. - Chodź tu, to wcale nie było tak długo - przykucnął i wyciągnął rękę. - Pamiętasz mnie? Głupol, z głupkowatym grymasem pyska, od którego został tak nazwany, padł nagle na ziemię i wywrócił się do góry brzuchem, poddając się pieszczocie. - O tak, właśnie o to nam chodzi. W tym domu zawsze był pies. Zawsze była łódka przy pomoście, bujak na ganku i pies na podwórzu. - Pamiętasz mnie, co? - głaszcząc Głupola, spojrzał na odległy koniec podwórza, gdzie Anna zasadziła hortensję na grobie jego ukochanego psa, wiernego Głuptasa. - Jestem Seth - dodał cicho. - Może za długo mnie tu nie było. Dobiegł go odgłos silnika i pisk opon na zakręcie wziętym odważnie, nieco za ostro. Seth jeszcze wstawał, gdy pies skoczył na nogi i popędził w tamtą stronę. Szedł za nim powoli, pragnąc delektować się tą chwilą. Usłyszał trzaśniecie drzwi samochodu, a później melodyjny głos przemawiający do psa. Potem zobaczył ją samą, Annę Spinelli Quinn, z masą ciemnych skręconych włosów, teraz potarganych przez wiatr w czasie jazdy, wyciągającą z samochodu ciężkie torby z zakupami. Uśmiechnął się szeroko na widok jej prób obronienia się przed szaleńczymi objawami uczucia ze strony psa. - Ile razy musimy cię tego uczyć? - grzmiała. - Nie wolno skakać na ludzi, zwłaszcza na mnie. A szczególnie wtedy, gdy mam na sobie kostium. - Kostium świetny! - zawołał Seth. - Nogi jeszcze lepsze. Gwałtownie odwróciła głowę, a ciemnobrązowe oczy rozszerzyły się pod wpływem zaskoczenia i serdecznej radości. - O, mój Boże! - nie zważając na zawartość toreb, wrzuciła je z powrotem do samochodu i puściła się biegiem. Złapał ją, uniósł pół metra nad ziemię i zakręciwszy wokół siebie, postawił na ziemi. Ale jej nie puścił, tylko schował twarz w jej włosach. - Cześć! - Seth, Seth! - ściskała go, nie zwracając uwagi na psa, który skakał i ujadał, usiłując za wszelką cenę wsunąć pomiędzy nich swój pysk. - Nie mogę uwierzyć. Ty tutaj?! - Tylko nie płacz. - Może troszeczkę. Pokaż no się. - Odchyliła się do tyłu i ujęła dłońmi jego twarz. Jaki przystojny, pomyślała. Jaki dorosły. - Popatrzcie, a to co - mruknęła, przeczesując ręką jego włosy. - Miałem zamiar trochę tego wykarczować. - Podoba mi się - uśmiechając się, roniła łzy. - Bardzo artystycznie. Wyglądasz wspaniale. Po prostu cudownie. - Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie. - O rety! - pociągnęła nosem i potrząsnęła głową. - To nie jest dobry sposób, żebym się uspokoiła. - Kiedy przyjechałeś? Myślałam, że jesteś w Rzymie. - Byłem. Ale wolałem być tutaj. - Gdybyś zadzwonił, wyjechalibyśmy po ciebie. - Chciałem wam zrobić niespodziankę. - Podszedł do samochodu, by wyjąć jej torby. - Cam w stoczni? - Chyba tak. Daj tę. Musisz zabrać swoje rzeczy. - Wezmę później. A gdzie Kevin i Jake? Ruszyli alejką. Anna spojrzała na zegarek, zastanawiając się, co robią synowie. - Co dziś mamy? Jeszcze mi wiruje w głowie. - Czwartek. - A, Kevin ma próbę szkolnego przedstawienia, a Jake trening softbolu. Kevin zrobił prawo jazdy, Boże, dopomóż, i zabiera swego brata po drodze. - Otworzyła drzwi frontowe. - Powinni tu być za godzinę, a wtedy już nie będzie pokoju na tej ziemi. ... [ Pobierz całość w formacie PDF ] |
Podobne
|