[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Austin WRIGHT

TONY I SUSAN

TONY AND SUSAN

Przekład: MACIEJ MAJCHRZAK

Wydanie oryginalne: 1993

Wydanie polskie: 1997

Dla Sally

PRZED

 

Historia ta sięga wstecz do listu, jaki pierwszy mąż Susan Morrow, Edward, przysłał jej zeszłego września. Napisał książkę, powieść, i pytał, czy nie zechciałaby jej przeczytać? Susan była trochę zszokowana, ponieważ, za wyjątkiem bożonarodzeniowych kartek od jego drugiej żony, żadnych wiadomości od Edwarda nie otrzymywała przez dwadzieścia lat.

Odszukała go wśród swych wspomnień. Przypomniała sobie, że zawsze chciał pisać — opowiadania, wiersze, szkice, cokolwiek, byle używać słów. Tak, teraz pamiętała to dobrze. To był główny powód problemów, jakie między nimi zaistniały. Myślała jednak, że zarzucił to całe pisanie, odkąd zaczął robić w ubezpieczeniach. Jak widać nie.

Pośród nierzeczywistych dni ich małżeństwa istniała kwestia, czy ona powinna czytać to, co on napisze. On był początkującym pisarzem, ona surowszym krytykiem niż sama chciała. To było drażliwe — jej zawstydzenie, jego obraza. Teraz w swym liście napisał: „Do diabła! Ta książka jest dobra!” Chciał jej pokazać, ile nauczył się o życiu i fachu, dać jej przeczytać i zobaczyć, osądzić samej. Była najlepszym krytykiem jakiego kiedykolwiek miał, tak przyznał. Mogła mu także pomóc, bo mimo zalet, obawiał się, że powieści czegoś brakuje, a ona będzie wiedzieć, będzie mogła mu to wskazać. Nie spiesz się, zaznaczył, naskrob parę zdań, cokolwiek przyjdzie ci do głowy. Podpisano: „Zawsze twój, pamiętający stary Edward”.

Podpis zirytował ją. Przypominał jej zbyt wiele, zagrażał pokojowi, jaki zawarła ze swoją przeszłością. Nie miała ochoty pamiętać i wpadać w nieprzyjemny nastrój, ale kazała mu przysłać książkę. Poczuła się zawstydzona swymi podejrzeniami, obiekcjami. Dlaczego wolał, poprosić ją, a nie jakichś nowszych znajomych? Sugerowanie, by napisała to, co przyjdzie jej do głowy, było prostsze niż przemyśliwania. Nie mogła odmówić, przynajmniej dlatego, żeby nie wyglądało, iż wciąż żyje przeszłością.

Paczka nadeszła tydzień później. Dorothy, jej córka, przyniosła ją do kuchni, gdzie ona sama, a także Dorothy, Henry i Rosie zajadali kanapki z masłem orzechowym. Paczka była mocno oklejona. Susan wydobyła maszynopis i przeczytała napis na stronie tytułowej:

 

Edward Sheffield

ZWIERZĘTA NOCY

 

Czysto przepisane na maszynie, na dobrym papierze. Zastanowiło ją, co oznacza tytuł. Podobał jej się gest Edwarda, pojednawczy, schlebiający. Choć ogarnęła ją też swego rodzaju czujność, toteż kiedy Arnold, jej obecny mąż, wrócił wieczorem, zaanonsowała wyraziście: — Dostałam dziś wiadomość od Edwarda.

— Jakiego Edwarda?

— Och, Arnoldzie...

— A, Edwarda. No tak. I cóż ten stary piernik ma do powiedzenia?

 

To było trzy miesiące temu. A teraz w umyśle Susan siedzi pewna obawa, która przychodzi i odchodzi, trudna do opanowania. Kiedy Susan się nie obawia, obawia się, żeby nie zapomnieć o co się obawia. A kiedy wie o co się obawia — na przykład, czy Arnold zrozumiał, co miała na myśli, albo o to, co on miał na myśli, mówiąc to co miał na myśli, dziś rano — nawet wtedy Susan ma przeczucie, że tak naprawdę to chodzi o coś innego, ważniejszego. A tymczasem prowadzi dom, płaci rachunki, sprząta, gotuje, zajmuje się dziećmi, trzy razy w tygodniu ma zajęcia w miejscowym college’u, podczas gdy jej mąż naprawia serca w szpitalu. Wieczorami Susan czyta, przedkładając to nad telewizję. Czyta, żeby nie zastanawiać się nad sobą.

Cieszy się na myśl o powieści Edwarda, bo lubi i czytać i chce wierzyć, że on sam się poprawił, ale przez trzy miesiące odkładała to. Choć samo opóźnienie nie było zamierzone. Wsadziła po prostu maszynopis do szafy i zapomniała o nim. Gdy w końcu przypomniała sobie, czas nie był właściwy, bo albo robiła akurat zakupy w spożywczym, albo odwoziła Dorothy na konie, albo oceniała prace studentów. Gdy była wolna, nie pamiętała.

W czasie kiedy nie zapominała, starała się oczyścić umysł, by czytać powieść Edwarda w sposób, na jaki ta zasługiwała. Problemem były wspomnienia, powracające jak stary wulkan pełen huku i wstrząsów. To wszystko odrzucało intymność, jego przestarzała wiedza o niej i jej o nim. Musi zignorować swą pamięć o jego podziwie dla samego siebie, jego próżności, ale też i o jego lękach. Wtedy to jej czytanie będzie w porządku. Bo ona chce być w porządku. Ale jeśli ma się tak stać, musi zaprzeczyć swym wspomnieniom — sprawić, by stała się kimś obcym.

Zaledwie mogła uwierzyć, że chciał, aby przeczytała jego powieść. Musi to być coś osobistego, nowy obrót w ich martwym romansie. Była ciekawa, co Edward miał na myśli pisząc, że chyba czegoś tu brakuje. Jego list sugerował, że nie wiedział czego, ale zastanawiało ją, czy nie ma tam jakiegoś tajemnego przesłania typu: Susan i Edward — subtelna miłosna pieśń. Przeczytaj, a kiedy odszukasz, czego brakuje, znajdziesz Susan.

Albo nienawiść, co bardziej prawdopodobne, chociaż wyzbyli się jej wieki temu. I gdyby to ona, Susan, była czarnym charakterem — tą gorszą trującą częścią, jak w rumianym jabłku danym do polizania Królewnie Śnieżce — byłoby miło dowiedzieć się, ile naprawdę ironii zawierał w sobie list Edwarda.

Lecz choć się tak przygotowała, nadal zapominała, nie czytała, a z czasem uwierzyła, że jej zaniedbanie to coś stałego. Wzbudziło to w niej opór i wstyd, ale kilka dni przed Bożym Narodzeniem otrzymała kartkę od Stephanie z dodatkową notką Edwarda. Przyjeżdża do Chicago, pisał, 30 grudnia, tylko na jeden dzień, zatrzyma się w hotelu Mariott, a więc do zobaczenia. Zaniepokoiła się, bo on będzie chciał pogadać o tym nie przeczytanym maszynopisie, ale ulżyło jej, gdy zdała sobie sprawę, że ma jeszcze czas. Po Bożym Narodzeniu Arnold jedzie na trzy dni na zjazd kardiochirurgów. Wtedy będzie mogła to przeczytać. To zajmie jej myśli, dobra odskocznia od podróży Arnolda, i wreszcie: nie musi się czuć winna.

Susan wyobraża sobie, jak Edward wygląda teraz. Pamięta go jako blondyna ptasiej urody, z oczami rzucającymi spojrzenia znad dziobowatego nosa, niewiarygodnie chudego, z długimi ramionami i wypukłymi łokciami, genitaliami nieproporcjonalnie wielkimi w stosunku do kośćca. Jego przyciszony głos, cięte niecierpliwe słowa — jakby sądził, że większość z tego, co musi powiedzieć, jest zbyt głupia i nie powinna być wymówiona.

Czy okaże się bardziej godnym, czy bardziej pompatycznym? Pewnie utył, a jego włosy będą siwe, o ile całkiem nie wyłysiał. I ciekawe, co on o niej pomyśli? Życzyłaby sobie, aby zauważył o ile bardziej tolerancyjna, przystępna i hojna jest teraz i o ile więcej wie. Czy nie odepchnie go czasem ta różnica między dwudziestoczterolatką a czterdziestodziewięciolatką. Ma teraz nowe okulary, ale za czasów Edwarda w ogóle ich nie nosiła. Jest bardziej pyzata, ma większe piersi, policzki różowe tam gdzie były szare, wypukłe tam gdzie były wklęsłe. Jej włosy, które za Edwarda były długie, proste i jedwabiste, są schludnie obcięte na krótko i siwiejące. Stała się zdrowsza i pełniejsza, a Arnold mówi, że wygląda jak skandynawski narciarz.

Teraz, skoro już naprawdę zamierza to przeczytać, zastanawia się, jaka to powieść. Czy jest może podobna tym wyprawom robionym bez planów, gdzie nogi poniosą? Najgorsze wtedy jeśli okaże się na tyle niedorzeczna, by bronić jej przeszłości, szkodząc tym samym obecnym dniom. Nawet jeśli nie jest niedorzeczna, istnieje ryzyko, że to intymna podróż przez nieznany umysł: zmuszona będzie do kontemplacji zdarzeń więcej mówiących innym niż jej samej, do stykania się z obcymi, których nie wybierała, będzie zaproszona do udziału w obcych zwyczajach. Z Edwardem za przewodnika, od którego dominacji już raz uciekła.

Zasób negatywnych możliwości jest niemały: znudzenie, obrażanie się, pławienie w sentymentalnych obrazach, pogrążanie się w depresji i smutku. Co naprawdę zajmuje Edwarda w wieku lat czterdziestu dziewięciu? Pewna jest tylko to, czym powieść nie będzie — chyba że Edward zmienił się radykalnie i wtedy nie będzie to ani kryminał, ani baseballowa historyjka ani też western — na pewno nie będzie to historia pełna krwi i zemsty.

Co zostało? To się okaże. Zacznie w poniedziałek wieczorem, dzień po Bożym Narodzeniu, gdy wyjedzie Arnold. I te trzy wieczory jej wystarczą.

WIECZÓR PIERWSZY

 

JEDEN

 

Tego wieczoru, kiedy Susan Morrow zasiada, by poczytać maszynopis Edwarda, strach wstrząsa nią niczym pocisk. Zaczyna się chwilą głębokiego skupienia, która znika zbyt szybko i nie daje się zatrzymać, pozostawiając ślady nieokreślonego dreszczu emocji. Niebezpieczeństwo, groźba, katastrofa, nie wiadomo co. Próbuje się z tego otrząsnąć, wracając myślą do kuchni, do rondli i innych naczyń, do zmywaka, a potem do chwytania w usta powietrza na kanapie w bawialni, gdzie naszła ją ta niebezpieczna myśl. Dorothy, Henry i kolega Henry’ego, Mike, grają w „Monopol” na podłodze w gabinecie. Ona odrzuca ich zaproszenie do udziału w grze.

Stoi choinka. Na kominku leżą kartki świąteczne, gry i ciuchy razem z chusteczkami po całej kanapie. Bałagan. Odgłos ruchu z O’Hare za szybą zamiera, Arnold pewnie jest już w Nowym Jorku. Nie mogąc przypomnieć sobie, co ją przestraszyło, Susan stara się to zignorować, kładzie nogi na stoliku do kawy, chucha i przeciera swoje okulary. Obawa w jej umyśle napiera, niewytłumaczalnie się powiększa. Lęka się z powodu wjazdu Arnolda — jeśli to jest przyczyna — jakby to był koniec świata, ale nie może znaleźć logicznego powodu takiego odczucia. Katastrofa samolotowa, ale nie wszystkie samoloty się rozbijają. Zjazd też nie wydaje się mu zaszkodzić. Ludzie będą go rozpoznawać, zapamiętywać jego nazwisko z identyfikatora. Jak zwykle będzie mu schlebiać odkrywanie faktu, iż jest znany, co wprawi go w najlepszy z nastrojów. Wywiad dla Chickwasha też nie wyrządzi żadnej krzywdy, jeśli nawet nic z niego nie wyjdzie. Gdyby przypadkiem jednak coś wyszło, otwiera się całe nowe życie i możliwość pomieszkania w Waszyngtonie, jeśli będzie chciała. Arnold jest wśród kolegów i starych kumpli, wśród ludzi, którym powinna ufać... To prawdopodobnie tylko przemęczenie.

Wciąż odkłada Edwarda na później. Czyta jakieś notki, gazety, artykuły wstępne, zagląda do krzyżówek. A maszynopis się opiera, albo to ona się opiera, w obawie, że powieść każe jej zapomnieć o zagrożeniu, czymkolwiek ono jest. Ten manuskrypt jest taki ciężki, taki długi. Książki zawsze opierają się jej na początku, ponieważ pochłaniają tyle czasu. Mogą pogrzebać jej myśli, czasem na dobre. Nim skończy, może być już inną osobą. A ten przypadek jest gorszy niż zazwyczaj, bo powrót Edwarda do życia przynosi ze sobą nowe szaleństwa, które z jej myślami nie mają nic wspólnego. On sam też jest niebezpieczny, rozładowując swój mózg, tę noszoną w sobie bombę. Nic to. Jeśli ona nie może przypomnieć sobie, co ją kłopocze, ta lektura to zamaluje. Potem nie będzie chciała się już zatrzymywać. Otwiera pudełko, patrzy na tytuł: „Zwierzęta nocy”. Wchodząc przez tunel do budynku w zoo widzi szklane akwaria skąpane w mrocznym purpurowym świetle, pełne dziwnych ruchliwych stworzonek o olbrzymich uszach i kulistych dużych oczach, dzień jakby zamienia się z nocą. Dobrze, już lepiej zacząć...

 

ZWIERZĘTA NOCY 1

 

Oto ten mężczyzna, Tony Hastings, jego żona Laura i córka Helen, podążający nocą na wschód, międzystanówką w północnej Pennsylvanii. Zaczynali właśnie wakacje, jadąc do ich letniego domku w Maine. Podróżowali nocą, bo wyruszyli za późno, a do tego jeszcze po drodze trzeba było zmieniać oponę. Kiedy zasiedli w samochodzie po kolacji, gdzieś na wschodzie Ohio, Helen zaproponowała: — Nie szukajmy motelu, jedźmy całą noc.

— Poważnie? — spytał Tony Hastings.

— Pewnie, dlaczego by nie?

Sugestia ta poruszyła jego poczucie porządku i zaalarmowała jego przyzwyczajenia. Był profesorem matematyki, który słynął z solidności i rozwagi. Rzucił palenie sześć miesięcy temu, ale wciąż jeszcze zdarzało mu się trzymać w ustach fajkę, bo dodawała mu pewności siebie. Jego pierwszą reakcją na pomysł Helen było: „Nie bądź głupia”, ale stłumił to w sobie jako niegodne dobrego ojca. Tak w ogóle uważał się za dobrego ojca, nauczyciela i męża. Słowem: dobrego człowieka. Na dodatek czuł w sobie jakieś pokrewieństwo z kowbojami i graczami w baseball. Nigdy, od czasu dzieciństwa, nie jeździł konno, ani nie grał w baseball, nie był ani wielki, ani silny; nosił czarny wąsik i uważał się za luzaka. Przystając na ten pomysł urlopowania i spokój nocnej autostrady, dał się ułagodzić przez fakt, iż wtedy spadnie z niego odpowiedzialność za upolowanie miejsca na nocleg, wypatrywanie informacji na znakach, podchodzenie recepcji i proszenie się o pokoje, podpierając jeszcze to wszystko myślą o przyjemnej nocnej jeździe i zostawieniu na boku wszelkich spraw.

— Zamienimy się za kółkiem o trzeciej rano?

— Jasne, tato, dobra.

— Co o tym myślisz, Lauro?

— Nie będziesz zbyt zmęczony rano?

Wiedział, że po egzotycznej nocy następuje ohydny dzień i że będzie się czuł okropnie, usiłując nie zasnąć po południu i wrócić do normalnego planu, ale był kowbojem na wakacjach, a to dobra pora na bycie nieodpowiedzialnym.

— Okay — powiedział. — Jedźmy więc.

I jechali tak, sunąc międzystanową przy wolno zapadającym czerwcowym zmroku, mijając przemysłowe centra, pokonując zakręty, wzniesienia i doliny wśród farm, a tonące za horyzontem słońce odbijało się w oknach farmerskich domów pośród wysokich łąk przed nimi. Cała trójka, urzeczona widokami, wykrzykiwała do pozostałych zachwyty nad pięknem wiejskich stron w tym dogasającym dniu, nad ostatkami słonecznego światła padającego na żółte pola, zielone lasy i domy, wszystkie zabarwione i odmienione mętniejącą jasnością, i na nawierzchnię drogi, w lusterku srebrną, a czarną przed oczami.

O zmroku zatrzymali się po benzynę, a kiedy wrócili na autostradę, Tony zauważył obszarpanego autostopowicza stojącego na poboczu wzniesienia. Zaczął przyspieszać. Autostopowicz miał tablicę z napisem „Do Bangor”.

Helen krzyknęła mu do ucha: — On do Bangor, tato. Zabierzmy go.

Tony Hastings przycisnął pedał gazu. Autostopowicz miał kombinezon i nagie ramiona, długą jasną brodę i opaskę na włosach. Jego oczy zwróciły się ku Tony’emu, gdy go mijał.

— Oj, tato... — Spojrzał przez ramię. — Chciał jechać do Bangor — powtórzyła.

— Masz ochotę na jego towarzystwo przez dwanaście godzin?

— Nigdy nie bierzesz autostopowiczów.

— Obcych — sprostował, chcąc przestrzec Helen przed niebezpieczeństwami tego świata, ale zabrzmiało to zarozumiale.

— Tych, którym nie powodzi się tak jak nam — zaznaczyła Helen. — Nie czujesz się trochę winny, mijając ich tak po prostu?

— Winny? To nie moja wina.

— Mamy samochód. Wolne miejsce. Jedziemy w tę samą stronę.

— Och, Helen — wtrąciła się Laura. — Nie bądź małą dziewczynką.

— Mam kumpli, którzy jeżdżą stopem do domu ze szkoły. Co by zrobili, gdyby każdy myślał tak jak wy? — Nikt nie skomentował. — Ten facet był całkiem miły. Sami widzieliście.

Tony, rozbawiony, pomyślał o obdrapańcu.

— Co by mu nie przeszkadzało walnąć nas po głowie.

— Tato!

Poczuł się dziko w zapadającej nocy, badawczo, nieznanie.

— Miał tablicę — ciągnęła swoje Helen. — To grzeczne z jego strony, i właściwe. No i miał gitarę. Nie zauważyłeś jego gitary?

— To nie była gitara, raczej karabin maszynowy — odparł Tony. — Wszystkie rzezimieszki noszą karabiny w futerałach na instrumenty, dlatego mogą się mylić z muzykami... — Poczuł jak dłoń żony dotyka tyłu jego głowy.

— Wyglądał jak Jezus Chrystus, tato. Nie widziałeś jego szlachetnej twarzy?

Laura roześmiała się stwierdzając: — Każdy z rozwianą brodą wygląda jak Jezus Chrystus.

— To właśnie miałam na myśli — odparła Helen. — Jeśli ma rozwianą brodę, musi być okay.

Laura dotykała dłonią jego włosów, a pośrodku znalazła się Helen. Przechylona z tylnego siedzenia wtykała między nich swoją głowę.

— Tato?

— Tak?

— Czy to przed chwilą, to miał być jakiś twój kawał?

— Co masz na myśli?

— Już nic.

Ze spokojem zatapiali się w ciemności. Córka Helen zaczęła śpiewać turystyczne piosenki, a matka Laura szybko się przyłączyła. Nawet ojciec, Tony, który nigdy nie śpiewał, zaistniał swoim basem. I tak muzykowali, ciągnąc długą i pustą międzystanową przez Pennsylvanię, podczas gdy barwy dnia szarzały, wtapiając się w ciemność...

Była pełnia nocy i Tony Hastings prowadził sam, teraz już bez żadnych głosów, jedynie szelest wiatru zakłócał szum silnika i opon. Jego żona Laura siedziała obok — milcząca, pogrążona w ciemności, a córka Helen na tylnym siedzeniu obsunęła się tak, że stała się teraz niewidoczna. Ruch był nieduży. Tylko pojedyncze światła po przeciwnej stronie mrugały spomiędzy drzew oddzielających pasy. Raz świeciły mocniej, to znowu słabły, kiedy pasy się rozdzielały. Po swojej stronie od czasu do czasu doganiał czerwone światła kogoś przed nim, a w lusterku z rzadka pojawiały się przednie reflektory samochodu czy ciężarówki. Przez długie chwile po jego stronie drogi nie było nikogo. Nie było też świateł w całej okolicy. Nie mógł tego dokładnie dostrzec, ale wyobrażał sobie tylko las dookoła. Cieszył się, że od tej dziczy oddziela go jego auto. Mruczał, z myślą o kawie za godzinę, jakąś melodię, bawiąc się swym dobrym samopoczuciem, całkowitym brakiem znużenia, spokojny w ciemności kabiny pilotów samolotu z pogrążonymi we śnie pasażerami na pokładzie. Cieszył się z zostawienia autostopowicza, z miłości żony i dobrego humoru córki.

Był dumnym kierowcą, lekko może tylko zadufanym w sobie. Starał się nie przekraczać sześćdziesięciu mil na godzinę. Na długim podjeździe dogonił dwie pary tylnych świateł, które trzymając się obok siebie blokowały mu oba pasy. Jeden samochód usiłował minąć drugi, ale nie mógł się wysforować do przodu, więc Tony musiał zredukować prędkość. Wjechał na lewy pas, tuż za wóz próbujący mijać. „No, dalej, jedź” — mruczał, jak każdy niecierpliwy kierowca, którym i jemu zdarzało się być. Wkrótce przyszło mu na myśl, że samochód z lewej wcale nie ma ochoty mijać, za to konwersuje sobie z tym drugim. I rzeczywiście, oba samochody wciąż stopniowo zwalniały. Jedną z jego dumnych zasad było nigdy nie używać klaksonu, ale tym razem nacisnął go jednym szybkim ruchem. Auto przed nim wyrwało do przodu. On pociągnął za nim, minął to drugie i wśliznął się z powrotem na prawy pas, czując jakby lekkie zmieszanie. Wolno jadący samochód został z tyłu, zaś ten przed nim, co ustąpił mu miejsca, znów zaczął zmniejszać prędkość. Odgadł, że kierowca wyczekiwał tamtego, by dokończyć zabawę, więc zjechał na zewnętrzną, by go minąć, ale samochód przed nim odbił w lewo i zablokował mu drogę. Tony musiał wcisnąć hamulec. Był lekko wstrząśnięty, kiedy zdał sobie sprawę, że kierowca tego samochodu ma ochotę pobawić się teraz z nim. Auto zwolniło jeszcze bardziej. Zauważył w lusterku, gdzieś w dali za sobą, światła trzeciego samochodu. Nie chciał używać klaksonu. Jechali trzydzieści mil na godzinę. Zdecydował się mijać po prawym pasie, ale tamten samochód znów wsunął się przed niego.

— No co jest... — rzucił do siebie.

Laura poruszyła się.

— Jakiś wariat przed nami — wyjaśnił.

Teraz wóz przed nimi jechał trochę szybciej, ale wciąż zbyt wolno. Ten trzeci pozostawał daleko w tyle. Tony nacisnął klakson.

— Nie rób tego — zaoponowała Laura. — On właśnie tego chce.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl
  • Powered by WordPress, © Świat rzeczywisty jest o wiele mniejszy niż świat wyobraźni